Cześć – jest to mój pierwszy wpis tutaj, proszę więc o wskazówki na przyszłość i wyrozumiałość :) Jest to moja pierwsza relacja, ale nie był to nasz pierwszy wyjazd tego typu. Zdecydowanie był jednak najdłuższy, najciekawszy i najbardziej męczący (w pozytywny sposób!). Podróżowaliśmy we dwójkę, ja i mój chłopak, Patryk. Relacja będzie trochę długa, bo wyjazd trwał 14 dni – ale tym, którzy nie lubią dużo czytać, polecam chociaż przejrzenie zdjęć :) Te ładniejsze robione były z telefonu Patryka, te bardziej rozmyte są mojego autorstwa. Relację podzielę na dwie części, bo nie jestem w stanie tylu rzeczy upchnąć w jednej :D
Swoją wycieczkę zaczęliśmy oczywiście od planowania – mieliśmy ochotę pojechać „gdzieś”, ale podjęcie decyzji gdzie było zbyt trudne. Padło w końcu na ten kierunek, gdy Patryk trafił na tani lot z Budapesztu do Tirany. Nie mamy samochodu, do Budapesztu trzeba było więc również znaleźć jakiś transport... Całe szczęście mieszkamy blisko Berlina, a stamtąd do stolicy Węgier dostać się Wizzem bardzo łatwo.
Wylecieliśmy z Berlina (Schonefeld) 29.09 jakoś po 13. Zaczęło się od niezłego farta, bo pomimo wybrania losowych miejsc, trafiliśmy nie tylko na siedzenia obok siebie, ale również z miejscem przy oknie :) W Budapeszcie wylądowaliśmy niecałe półtorej godziny później i na sam początek tego wspaniałego urlopu los postanowił zrobić nam psikusa.
Chwilę po wylądowaniu napisałam do hosta z AirBnB że niedługo będziemy – w odpowiedzi dostałam zwięzłą informację, że pokoju jednak nie wynajmują i żebym skontaktowała się z AirBnB w kwestii odzyskania pieniędzy. Sprawa kiepska, bo ogarnięcie na ostatnią chwilę noclegu na weekend w Budapeszcie bywa problematyczne – ponad godzinę zajęło mi skontaktowanie się z AirBnB i wyjaśnienie, na czym polega problem. Całe szczęście od razu dostałam nie tylko zwrot całej wpłaconej kwoty, ale i kupon na dodatkowe środki, bez którego by się nie obyło – wszystkie dostępne noclegi przekraczały nasz budżet na tamten moment. Czekając na potwierdzenie nowej rezerwacji skoczyliśmy do naszej ulubionej knajpki, Oktogon Bisztró. Gorąco polecam wszystkim, którzy lubią dużo zjeść - bistro działa w formule "jesz ile chcesz", a cena jest naprawdę przyzwoita (ok. 20 zł). Oferują zarówno dania kuchni węgierskiej, jak i pizzę czy spaghetti.
W Budapeszcie byliśmy już wcześniej, podczas naszej majówkowej wyprawy, nie skupialiśmy się więc zbytnio na turystycznych atrakcjach. Tym razem Budapeszt był jedynie przystankiem na trasie. Kiedy już rozwiązaliśmy kwestię AirBnB i pozbyliśmy się bagażu, ruszyliśmy pokręcić się po mieście. Tego wieczora wybraliśmy się zobaczyć Wielką Synagogę i Bazylikę św. Stefana.
Skoczyliśmy też do jednego z budapeszteńskich "ruin pubów" - lokali zaaranżowanych z opuszczonych i zrujnowanych kamienic i podwórek. Na zdjęciu najpopularniejszy z nich, Szimpla, do której wejście niestety graniczyło z cudem ;) Ktoś z was był w środku?
30.09 po szybkim śniadaniu i krótkich zakupach w Sparze postanowiliśmy rozejrzeć się po okolicy w której mieliśmy nocleg (Terézváros), bo podczas ostatniego wyjazdu nie byliśmy w tej części miasta. Trafiliśmy na fantastyczny dworzec Budapest Nyugati, który zrobił na mnie duże wrażenie. Piękny, bez - w mojej opinii - zbędnego kiczu. Dworzec zaprojektowany był przez firmę Gustava Eiffla (tak, tego od wieży).
Następnie wsiedliśmy w komunikację miejską i udaliśmy się w stronę Cytadeli, gdzie zdziwiła nas bardzo duża ilość biegających w parku jaszczurek :D. Cytadela mieści się na Wzgórzu Gellerta, budowana była w XIX wieku przez austriaków i kilkukrotnie opierała się buntom przeciwko Habsburgom.
Na terenie Cytadeli stoją dwa ogromne pomniki - początkowo upamiętniające żołnierzy radzieckich, a po usunięciu komunistycznych symboli wszystkich, którzy poświęcili się dla Węgier. Z okolicy pomników roztacza się piękny widok na Dunaj i obie strony miasta.
Z powrotem do miasta udaliśmy się ścieżkami spacerowymi schodzącymi ze wzgórza Gellerta w pobliże mostu Elżbiety. Spacer był naprawdę przyjemny, zwłaszcza że pomimo kiepskiej prognozy dopisywała nam pogoda. Po drodze można zobaczyć posąg przedstawiający św. Gellerta i fontannę/wodospad. Trzeba przyznać, że wygląda to spekatakularnie.
Potem przez Most Zwycięstwa (który podoba mi się chyba najbardziej) udaliśmy się do Wielkiej Hali Targowej na małe zakupy (musiałam kupić pastę Pörkölt do dań węgierskich). Hala Targowa jest fantastyczna, na dolnym piętrze mieszczą się sklepy z żywnością (w tym wiele lokalnych straganów z miodami, papryką itd.), a na górze typowo pamiątkarskie.
Wieczorem pojechaliśmy autobusem na Wyspę Małgorzaty. Wyspa została sztucznie utworzona w 1950 roku poprzez połączenie trzech naturalnych wysepek. Teraz mieszczą się tam hotele, knajpki itd. Jest też fontanna multimedialna, na pokazie której zostaliśmy. Nie jest tak duża jak np. wrocławska, ale to fajna rzecz do zobaczenia wieczorem, zwłaszcza przy kubeczku grzanego wina z hostelowego pubu obok.
Następnego dnia praktycznie od razu trzeba było zwinąć się na lotnisko. Czekał nas kolejny lot WizzAirem, tym razem do Tirany. Nigdy wcześniej nie byliśmy w Albanii – początkowo byliśmy sceptycznie nastawieni (bo bariera językowa, bo inna kultura...), ale szybko okazało się, że niepotrzebnie. Po drodze Patrykowi udało się zobaczyć z okna Balaton (gdzieś z tyłu ;)) i albańskie góry. Ja niestety siedziałam na środku, w innym rzędzie.
Po wylądowaniu doznaliśmy niemalże szoku termicznego. Na miejscu było 30 stopni, podczas gdy jeszcze dwa dni wcześniej w Berlinie chodziliśmy w kurtkach. Patryk postanowił dowiedzieć się, co na albańskim lotnisku robią chińskie flagi. Otóż lotnisko należy w 100% do chińskiej firmy, co było niezłym zaskoczeniem.
Nocleg w Tiranie rezerwowaliśmy przez Booking.com i był to świetny wybór – nocowaliśmy w domu albańskiej rodziny, u kobiety która nie rozumiała co prawda angielskiego, ale można było się z nią komunikować łamanym niemieckim :) Pierwsza rzecz, która zwróciła naszą uwagę w Tiranie to niesamowity zgiełk i sytuacja na drogach. Przechodzenie przez ulicę przy braku pasów, autobusy przemieszczające się z prędkością kilku metrów na minutę... Nigdy więcej nie będziemy chyba narzekać na korki w naszym mieście :D Kolejna rzecz to oczywiście masa betonu i wizualna bomba. Patryk jako miłośnik socrealistycznej estetyki i architektonicznego brutalizmu był wniebowzięty. Z drugiej strony wszystkie te zniszczone bloki były na swój sposób smutnym widokiem...
Udaliśmy się na na plac Skanderbega, będący głównym (i najbardziej chyba zatłoczonym) miejscem Tirany. Płytki, będące podłożem placu, pochodzą z wielu innych miast kraju. Na skraju placu stoi posąg Skanderbega, albańskiego bohatera narodowego za dziecka porwanego przez Imperium Osmańskie, a później buntownika przeciwko osmańskiej kontroli.
Bardzo spodobała nam się mozaika zdobiąca muzeum przy placu Skanderbega. Przedstawia ona personifikację Albanii otoczoną ważnymi dla historii kraju postaciami i innymi personifikacjami. Udaliśmy się też pod wieżę zegarową, która jeszcze w XX wieku była przez długi czas najwyższym budynkiem w mieście.
Skierowaliśmy się potem w stronę dzielnicy Blloku – niegdyś bardzo prestiżowej części miasta zarezerwowanej jedynie dla działaczy partyjnych. Do tej pory stoi tam luksusowa jak na tamte czasy willa albańskiego dyktatora Envera Hodży (tego, który w panice przed atakiem na Albanię nakazał wybudować tysiące bunkrów przeciwatomowych) – aktualnie dom stoi pusty, a wdowa po dyktatorze mieszka ponoć w bloku naprzeciwko. Na wielu budynkach widać wciąż komunistyczną symbolikę. Zahaczyliśmy też o Piramidę, jeden z najbardziej charakterystycznych budynków w Tiranie. Zaprojektowana częściowo przez córkę Hodży miała pełnić funkcję muzeum tegoż, ale po zmianie ustroju pozostała niemal pusta – aktualnie jest częściowo opuszczona, na tyłach mieści się jedynie siedziba lokalnej stacji TV. Do budynku aktualnie zbliżyć się nie można – chociaż ochroniarz często znika.
Kawałek dalej widać jeden z bunkrów Hodży i fragment muru berlińskiego, mający symbolizować upadek komunizmu.
Wracając przypadkiem dotarliśmy również do nowoczesnej (choć nieco kiczowatej...) świątyni Autokefalicznego Prawosławnego Kościoła Albańskiego. Zwróćcie uwagę na wieżę stylizowaną na świece – lampy w nich świecą na różne kolory o różnych porach.
Obiadokolację zjedliśmy tam w restauracji Era – bardzo taniej jak na knajpkę z obsługą kelnerską. Patryk, który kuchnią za bardzo się nie interesuje, zjadł pizzę, natomiast ja skusiłam się na kiełbaski po kosowsku. Pycha!
Czwarty dzień naszej wycieczki zaczęliśmy od rozejrzenia się trochę po okolicy w której nocowaliśmy. Okolica na pierwszy rzut oka wydawać się mogła nieco nieprzyjazna – wąskie uliczki, obdarte bloki, starsi ludzie patrzący spode łba... Nic bardziej mylnego, bowiem podczas pobytu tam spotykaliśmy się tylko z przyjaźnie nastawionymi osobami. Mimo naszych obaw nie napotkaliśmy żadnej nieprzyjemnej sytuacji, nawet późnym wieczorem czuliśmy się tam stosunkowo bezpiecznie. Podobno jednak w pewne dzielnice Tirany nie warto się zapuszczać...
Z centrum handlowego położonego tuż przy popularnym deptaku Toptani udało mi się zrobić zdjęcie okolicy, z widocznym po prawej wielkim meczetem, który budowany aktualnie jest we współpracy z Turcją i ma być największą świątynią tego typu na Bałkanach. Tirana ma również ponoć piękny meczet Ethema Beja, do którego niestety nie udało nam się wejść z racji trwających w nim renowacji. Kawałek dalej mieści się grobowiec Kapllana Pashy, jedna z niewielu pozostałych w mieście osmańskich budowli z dziewiętnastego wieku.
Nadeszła pora aby zapuścić się nieco dalej. Ruszyliśmy na poszukiwania komunikacji miejskiej - lokalizacja przystanków w Tiranie określana jest raczej na zasadzie „kawałek za ulicą X, niedaleko Y”, precyzja w tej kwestii nie jest chyba mocną stroną albańczyków :) Autobusy nie posiadają ustalonych rozkładów – zaczynają kursowanie o danej godzinie i jeżdżą np. z częstotliwością 15 minut. Oczywiście z racji wszechobecnych korków opóźnienia są ogromne, na przystanek idzie się więc z nadzieją na to, że w końcu przyjedzie. A może i nie przyjedzie...
Co ciekawe, większość samochodów w Tiranie kursuje nowa. Patryk znalazł w internecie informację, że nie można tam kupować aut starszych niż 15 lat, co wiele tłumaczy. Mimo to tu i ówdzie dało się dostrzec starsze modele, choć były to głównie samochody na czarnogórskich tablicach.
Kiedy w końcu znaleźliśmy nasz autobus zdziwiło nas, że bilety sprzedawane są w autobusie przez specjalnie zatrudnioną do tego osobę, nie z automatu ani przez kierowcę. Bilet jednorazowy kosztuje 40 leke, niezależnie ile przystanków jedziesz i w jaką stronę. Pojechaliśmy w stronę przystanku Teleferiku, aby koleją gondolową wjechać na mieszczącą się tuż przy Tiranie górę Dajti.
Z autobusu mogliśmy przyjrzeć się trochę miastu, które po raz kolejny zaskoczyło nas wszechobecnymi korkami, ogromną ilością betonowych budynków i – niestety – stertami śmieci. Często też widać było bezpańskie psy szukające jedzenia...
Po dotarciu na przystanek nie bardzo wiedzieliśmy jak dostać się do stacji kolejki, ale sympatyczna pani poprowadziła nas w odpowiednie miejsce, gestykulując intensywnie. Niestety nie zrozumieliśmy ani słowa z tego co do nas mówiła, ale miło, że chciała nam pomóc. Nie była to zresztą jedyna taka sytuacja – kilkukrotnie spotkaliśmy się z ludźmi chętnie pomagającymi turystom. Wbrew temu co wyczytałam w internecie, nie oczekiwali nawet pieniędzy ;)
Wjechanie kolejką na górę Dajti zajmuje około 20 minut i zdecydowanie jest warte podjechania tam. Z wagoniku można przyjrzeć się miastu, jak i popatrzeć na malownicze góry w oddali. Na szczycie Dajti mieści się hotel z restauracją i kawiarnia, w której za stosunkowo niską cenę można zjeść i się napić :) Skusiliśmy się na zimne napoje i chwilę na hamaku (hamaki i leżaki dostępne są tam bezpłatnie). Jest też pole do mini-golfa i lunety dla chętnych. Bardziej odważni mogą skusić się na wyprawę po pobliskich lasach i pospacerować po górze, niestety większość „tras turystycznych” jest w fatalnym stanie – bardzo zarośnięta, praktycznie niewidoczna i zaśmiecona.
Ciekawostką był mieszczący się kawałek za nowoczesnym hotelem budynek – wydawał się być opuszczony, po przyjrzeniu się zauważyliśmy jednak że chyba ktoś tam mieszka. W jednym z okien widać było wannę (!), jakieś ubrania, kawałek dalej stał zaparkowany samochód a obok niego duży i hałaśliwy pies. Nie mamy pojęcia czy mieszkają tam jacyś squattersi, czy jest to jakaś mroczniejsza historia – nie zapuściliśmy się bliżej ;) Ponoć miał to być kiedyś hotel wakacyjny dla pionierów ruchu komunistycznego w Albanii, ale budowę przerwał upadek systemu. Po drodze w dół Patryk zauważył w gąszczu jeden z opuszczonych bunkrów.
Po zjechaniu z góry Dajti postanowiliśmy wybrać się do polecanego w internecie nowoczesnego muzeum Bunk'Art, urządzonego w jednym z wybudowanych z nakazu Hodży systemie tuneli. Po fakcie stwierdzam że był to najbardziej przerażający, smutny i prowadzący do wielu refleksji etap naszej podróży. Jedyne zdjęcie, jakie zrobiliśmy, to tunelu prowadzącego do muzeum – wewnątrz zdjęć robić nie wolno, zresztą sama chyba nie chciałabym ich robić. Wystawy zaaranżowane były świetnie i opisane były bardzo dokładnie, również po angielsku (choć czasem z błędami), jeśli ktoś jest jednak bardzo wrażliwą osobą może poczuć się w muzeum nieprzyjemnie – taka jednak jest prawda o historii dyktatury w tym przyjaznym kraju.
Kiedy przyjechaliśmy do Albanii nie wiedzieliśmy na jej temat nic, natomiast z Bunk'Artu wyszliśmy z zupełnie nową, przytłaczającą wiedzą na temat reżimu komunistycznego. Choć bunkry nie zostały nigdy użyte zgodnie z ich przeznaczeniem, pozostają one jednak symbolem terroru, jak również swego rodzaju upamiętnieniem ofiar hodżyzmu. Zdjęcia niesłusznie skazanych więźniów, relacje osób zamkniętych w obozach pracy przypominających radzieckie gułagi, przedstawienie procesów, którym zostawali poddawani oskarżeni – zdecydowanie nie są to wystawy na słabe nerwy. Z drugiej strony ja dałam jakoś radę, choć wyszłam z Bunk'Artu w bardzo ponurym nastroju. Albania za czasów Hodży była właściwie dokładnie tym samym, czym teraz jest Korea Północna – i wcale nie żartuję. Zabronione było nawet posiadanie „nieprawidłowych” wąsów, a chociażby otrzymanie pocztówki z zagranicy mogło wiązać się z brutalnym aresztem i osadzeniem w więzieniu. Straszna rzecz, ale świat musi wiedzieć o takich sprawach.
Po zjechaniu z powrotem do centrum miasta zaszliśmy do jadłodajni Natyr – nie mogę znaleźć jej w internecie, ale była to nieduża rodzinna knajpka. Za dwie porcje zupy fasolowej (czorby) z chlebem i napoje zapłaciliśmy naprawdę niedużo, coś koło 20 zł. Wjechanie na górę Dajti, trochę relaksu tam, a potem wizyta w Bunk'Arcie zajęły nam cały dzień, pokręciliśmy się więc trochę po mieście celem pooglądania betonowych potworków (po raz kolejny Patryk nie był zawiedziony) i wróciliśmy do noclegu. Wracając zahaczyliśmy znów o deptak i o Most Garbarzy – pozostałość osiemnastowiecznej trasy handlowej idącej przez Tiranę na wschód.
Rano powitało nas śniadanie w postaci byrka (nadziewanego placka z ciasta filo) i herbaty. Wiedziałam przed podróżą, że albańczycy nie piją zbytnio klasycznej czarnej herbaty, a raczej ziołowe napary – smak tego, co dostaliśmy do śniadania mnie jednak zaskoczył. Całkowicie pozytywnie, oczywiście :)
Dzień zaczęliśmy od wizyty w Narodowym Muzeum Historycznym – zdecydowanie wartym odwiedzenia, co zresztą poleciliśmy napotkanym przy wyjściu rodakom ;). Na zdjęciach kilka eksponatów, w tym częściowo zachowana „piękność z Durres” - starożytna mozaika, mogąca mieć nawet dwa tysiące lat oraz imponujący ikonostas z prawosławnej części muzeum. Muzeum rozpoczyna się wystawami dotyczącymi starożytności a kończy upadkiem komunizmu – niestety im dalej, tym mniej opisów i informacji po angielsku. Nowsze wystawy nie miały ich niestety w ogóle. A szkoda!
Po muzeum skoczyliśmy na szybkiego kebaba, podawanego tutaj w zwiniętej rulon picie (trochę jak nasze rollo) i frytkami. Bardzo smaczne i tanie (ok. 8 zł)
Po jedzeniu przespacerowaliśmy się do Domu Liści, kolejnego muzeum poświęconego niejako reżimowi komunistycznemu. Dom Liści to miejsce poświęcone Sigurimi, czyli tajnej policji istniejącej w Albanii podczas dyktatury Hodży. Cena wejścia niestety droga w stosunku do ilości wystaw i eksponatów, ale entuzjastom historii okresu komunistycznego polecam. Muzeum skupia się głównie na technikach szpiegowskich, podsłuchach i podstępach stosowanych przez tajną policję – wiele bardzo przypomina NRDowskie Stasi, ale chyba każdy komunistyczny kraj miał tego typu komórkę. Jedna z ciekawostek w muzeum to informacja o tym, że kiedyś przypadkowo funkcjonariusze Sigurimi otworzyli i przeczytali list samego Envera Hodży, za co gorąco musieli potem przepraszać – co stało się z funkcjonariuszami później? Możemy tylko zgadywać...
Po wyjściu udaliśmy się z powrotem pod Piramidę, zobaczyć ją w lepszym świetle, oraz w stronę „Chmury” - instalacji artystycznej zrealizowanej w ramach współpracy z Japonią, która niespecjalnie nas ujęła.
Wieczorem podjęliśmy decyzję o udaniu się do drugiego muzeum Bunk'Art, położonego niedaleko placu Skanderbega. Tam również nie można było robić zdjęć, a wystawa zagłębiała się jeszcze bardziej w system hodżystowskich obozów pracy, podsłuchiwania obywateli i kontrolowania najdrobniejszych detali życia. Po raz kolejny – wystawa smutna, ale warto zobaczyć, aby zrozumieć. Dużo łatwiej po zapoznaniu się z Bunk'Artami i muzeum historycznym było zrozumieć dlaczego Albania jest wciąż trochę „do tyłu” - ciężko, aby nie była, skoro do lat 90 pozostawała w niemal całkowitej izolacji od świata. Podręczniki historii wiele mówią o ZSRR, o NRD... Wzmianek o Albanii tamtego okresu nie ma natomiast wcale, mimo że kraj wycierpiał naprawdę wiele.
Ostatniego dnia w Tiranie wybraliśmy się do muzeum archeologicznego, które było właściwie dwoma salami na krzyż, ale za to z dużą ilością starożytnych przedmiotów – głównie niestety w częściach. Niesamowicie zaskoczył mnie realizm rzeźb – ciężko było mi uwierzyć, że mają ponad półtora tysiąca lat.
Kawałek od muzeum, za placem Matki Teresy stoi niesamowicie kiczowaty obiekt - jest to betonowy wieżowiec obudowany greckimi kolumnami. Coś niezwykłego :D
Po muzeum zostało nam niewiele czasu do odjazdu autokaru do Strugi, przeszliśmy się więc na spacer do Grand Parku – bardzo estetycznego zielonego obszaru w mieście, z imponującym sztucznym jeziorem. Miła odmiana od betonowej powodzi w centrum. Kupiłam sobie też kilka pamiątek, w tym albańską herbatę górską czaj mali.
Popołudniu udaliśmy się na dworzec autobusowy (a właściwie to bardziej kilka zaniedbanych miejsc postojowych za zniszczoną halą sportową) skąd ruszyliśmy w podróż. Po drodze przejeżdżaliśmy przez Durres, które zaskoczyło nas niestety niezbyt pozytywnie – wszędzie śmieci, głodne psy, a przy przystanku rozstawione „chatki” z blachy i kocy. Udało nam się za to załapać na krótki widoczek na albańskie morze :) Z autokaru mieliśmy później naprawdę ładne widoki, ale niestety trafiliśmy tam na bardzo natrętnego, pijanego Brytyjczyka, który nie dawał nam spokoju przez całą drogę do Strugi. Padło rzecz jasna pytanie o Lecha Wałęsę i kilka uwag na temat polskich imigrantów, przez których, cytuję „London is finished”.
Podczas jazdy autokarem, przystanków i kontroli granicznej również spotykaliśmy się z pozytywnym nastawieniem ludzi. Odnieśliśmy wrażenie że do turystów nastawieni są raczej pozytywnie. Zdziwiło nas jednak to, że podczas kontroli granicznej zostaliśmy potraktowani lepiej niż inni. Nikt nie grzebał niepotrzebnie w naszych torbach, nie kazali nic rozpakowywać, wszystko w porządku, bez czepiania się – nawet nieco zataczającego się już Brytyjczyka. Pech spotkał niestety kilku Macedończyków – chłopaka, który informował nas po angielsku co mówi kierowca busa, zatrzymali niestety na granicy. Autokar odjechał bez niego i zdani byliśmy już tylko na siebie i łamany angielski reszty podróżujących.
Jest to moja pierwsza relacja, ale nie był to nasz pierwszy wyjazd tego typu. Zdecydowanie był jednak najdłuższy, najciekawszy i najbardziej męczący (w pozytywny sposób!). Podróżowaliśmy we dwójkę, ja i mój chłopak, Patryk. Relacja będzie trochę długa, bo wyjazd trwał 14 dni – ale tym, którzy nie lubią dużo czytać, polecam chociaż przejrzenie zdjęć :) Te ładniejsze robione były z telefonu Patryka, te bardziej rozmyte są mojego autorstwa. Relację podzielę na dwie części, bo nie jestem w stanie tylu rzeczy upchnąć w jednej :D
Swoją wycieczkę zaczęliśmy oczywiście od planowania – mieliśmy ochotę pojechać „gdzieś”, ale podjęcie decyzji gdzie było zbyt trudne. Padło w końcu na ten kierunek, gdy Patryk trafił na tani lot z Budapesztu do Tirany. Nie mamy samochodu, do Budapesztu trzeba było więc również znaleźć jakiś transport... Całe szczęście mieszkamy blisko Berlina, a stamtąd do stolicy Węgier dostać się Wizzem bardzo łatwo.
Wylecieliśmy z Berlina (Schonefeld) 29.09 jakoś po 13. Zaczęło się od niezłego farta, bo pomimo wybrania losowych miejsc, trafiliśmy nie tylko na siedzenia obok siebie, ale również z miejscem przy oknie :) W Budapeszcie wylądowaliśmy niecałe półtorej godziny później i na sam początek tego wspaniałego urlopu los postanowił zrobić nam psikusa.
Chwilę po wylądowaniu napisałam do hosta z AirBnB że niedługo będziemy – w odpowiedzi dostałam zwięzłą informację, że pokoju jednak nie wynajmują i żebym skontaktowała się z AirBnB w kwestii odzyskania pieniędzy. Sprawa kiepska, bo ogarnięcie na ostatnią chwilę noclegu na weekend w Budapeszcie bywa problematyczne – ponad godzinę zajęło mi skontaktowanie się z AirBnB i wyjaśnienie, na czym polega problem. Całe szczęście od razu dostałam nie tylko zwrot całej wpłaconej kwoty, ale i kupon na dodatkowe środki, bez którego by się nie obyło – wszystkie dostępne noclegi przekraczały nasz budżet na tamten moment. Czekając na potwierdzenie nowej rezerwacji skoczyliśmy do naszej ulubionej knajpki, Oktogon Bisztró. Gorąco polecam wszystkim, którzy lubią dużo zjeść - bistro działa w formule "jesz ile chcesz", a cena jest naprawdę przyzwoita (ok. 20 zł). Oferują zarówno dania kuchni węgierskiej, jak i pizzę czy spaghetti.
W Budapeszcie byliśmy już wcześniej, podczas naszej majówkowej wyprawy, nie skupialiśmy się więc zbytnio na turystycznych atrakcjach. Tym razem Budapeszt był jedynie przystankiem na trasie.
Kiedy już rozwiązaliśmy kwestię AirBnB i pozbyliśmy się bagażu, ruszyliśmy pokręcić się po mieście.
Tego wieczora wybraliśmy się zobaczyć Wielką Synagogę i Bazylikę św. Stefana.
Skoczyliśmy też do jednego z budapeszteńskich "ruin pubów" - lokali zaaranżowanych z opuszczonych i zrujnowanych kamienic i podwórek. Na zdjęciu najpopularniejszy z nich, Szimpla, do której wejście niestety graniczyło z cudem ;) Ktoś z was był w środku?
30.09 po szybkim śniadaniu i krótkich zakupach w Sparze postanowiliśmy rozejrzeć się po okolicy w której mieliśmy nocleg (Terézváros), bo podczas ostatniego wyjazdu nie byliśmy w tej części miasta. Trafiliśmy na fantastyczny dworzec Budapest Nyugati, który zrobił na mnie duże wrażenie. Piękny, bez - w mojej opinii - zbędnego kiczu. Dworzec zaprojektowany był przez firmę Gustava Eiffla (tak, tego od wieży).
Następnie wsiedliśmy w komunikację miejską i udaliśmy się w stronę Cytadeli, gdzie zdziwiła nas bardzo duża ilość biegających w parku jaszczurek :D. Cytadela mieści się na Wzgórzu Gellerta, budowana była w XIX wieku przez austriaków i kilkukrotnie opierała się buntom przeciwko Habsburgom.
Na terenie Cytadeli stoją dwa ogromne pomniki - początkowo upamiętniające żołnierzy radzieckich, a po usunięciu komunistycznych symboli wszystkich, którzy poświęcili się dla Węgier. Z okolicy pomników roztacza się piękny widok na Dunaj i obie strony miasta.
Z powrotem do miasta udaliśmy się ścieżkami spacerowymi schodzącymi ze wzgórza Gellerta w pobliże mostu Elżbiety. Spacer był naprawdę przyjemny, zwłaszcza że pomimo kiepskiej prognozy dopisywała nam pogoda. Po drodze można zobaczyć posąg przedstawiający św. Gellerta i fontannę/wodospad. Trzeba przyznać, że wygląda to spekatakularnie.
Potem przez Most Zwycięstwa (który podoba mi się chyba najbardziej) udaliśmy się do Wielkiej Hali Targowej na małe zakupy (musiałam kupić pastę Pörkölt do dań węgierskich). Hala Targowa jest fantastyczna, na dolnym piętrze mieszczą się sklepy z żywnością (w tym wiele lokalnych straganów z miodami, papryką itd.), a na górze typowo pamiątkarskie.
Wieczorem pojechaliśmy autobusem na Wyspę Małgorzaty. Wyspa została sztucznie utworzona w 1950 roku poprzez połączenie trzech naturalnych wysepek. Teraz mieszczą się tam hotele, knajpki itd. Jest też fontanna multimedialna, na pokazie której zostaliśmy. Nie jest tak duża jak np. wrocławska, ale to fajna rzecz do zobaczenia wieczorem, zwłaszcza przy kubeczku grzanego wina z hostelowego pubu obok.
Następnego dnia praktycznie od razu trzeba było zwinąć się na lotnisko. Czekał nas kolejny lot WizzAirem, tym razem do Tirany. Nigdy wcześniej nie byliśmy w Albanii – początkowo byliśmy sceptycznie nastawieni (bo bariera językowa, bo inna kultura...), ale szybko okazało się, że niepotrzebnie.
Po drodze Patrykowi udało się zobaczyć z okna Balaton (gdzieś z tyłu ;)) i albańskie góry. Ja niestety siedziałam na środku, w innym rzędzie.
Po wylądowaniu doznaliśmy niemalże szoku termicznego. Na miejscu było 30 stopni, podczas gdy jeszcze dwa dni wcześniej w Berlinie chodziliśmy w kurtkach.
Patryk postanowił dowiedzieć się, co na albańskim lotnisku robią chińskie flagi. Otóż lotnisko należy w 100% do chińskiej firmy, co było niezłym zaskoczeniem.
Nocleg w Tiranie rezerwowaliśmy przez Booking.com i był to świetny wybór – nocowaliśmy w domu albańskiej rodziny, u kobiety która nie rozumiała co prawda angielskiego, ale można było się z nią komunikować łamanym niemieckim :)
Pierwsza rzecz, która zwróciła naszą uwagę w Tiranie to niesamowity zgiełk i sytuacja na drogach. Przechodzenie przez ulicę przy braku pasów, autobusy przemieszczające się z prędkością kilku metrów na minutę... Nigdy więcej nie będziemy chyba narzekać na korki w naszym mieście :D
Kolejna rzecz to oczywiście masa betonu i wizualna bomba. Patryk jako miłośnik socrealistycznej estetyki i architektonicznego brutalizmu był wniebowzięty. Z drugiej strony wszystkie te zniszczone bloki były na swój sposób smutnym widokiem...
Udaliśmy się na na plac Skanderbega, będący głównym (i najbardziej chyba zatłoczonym) miejscem Tirany. Płytki, będące podłożem placu, pochodzą z wielu innych miast kraju. Na skraju placu stoi posąg Skanderbega, albańskiego bohatera narodowego za dziecka porwanego przez Imperium Osmańskie, a później buntownika przeciwko osmańskiej kontroli.
Bardzo spodobała nam się mozaika zdobiąca muzeum przy placu Skanderbega. Przedstawia ona personifikację Albanii otoczoną ważnymi dla historii kraju postaciami i innymi personifikacjami. Udaliśmy się też pod wieżę zegarową, która jeszcze w XX wieku była przez długi czas najwyższym budynkiem w mieście.
Skierowaliśmy się potem w stronę dzielnicy Blloku – niegdyś bardzo prestiżowej części miasta zarezerwowanej jedynie dla działaczy partyjnych. Do tej pory stoi tam luksusowa jak na tamte czasy willa albańskiego dyktatora Envera Hodży (tego, który w panice przed atakiem na Albanię nakazał wybudować tysiące bunkrów przeciwatomowych) – aktualnie dom stoi pusty, a wdowa po dyktatorze mieszka ponoć w bloku naprzeciwko. Na wielu budynkach widać wciąż komunistyczną symbolikę.
Zahaczyliśmy też o Piramidę, jeden z najbardziej charakterystycznych budynków w Tiranie. Zaprojektowana częściowo przez córkę Hodży miała pełnić funkcję muzeum tegoż, ale po zmianie ustroju pozostała niemal pusta – aktualnie jest częściowo opuszczona, na tyłach mieści się jedynie siedziba lokalnej stacji TV. Do budynku aktualnie zbliżyć się nie można – chociaż ochroniarz często znika.
Kawałek dalej widać jeden z bunkrów Hodży i fragment muru berlińskiego, mający symbolizować upadek komunizmu.
Wracając przypadkiem dotarliśmy również do nowoczesnej (choć nieco kiczowatej...) świątyni Autokefalicznego Prawosławnego Kościoła Albańskiego. Zwróćcie uwagę na wieżę stylizowaną na świece – lampy w nich świecą na różne kolory o różnych porach.
Obiadokolację zjedliśmy tam w restauracji Era – bardzo taniej jak na knajpkę z obsługą kelnerską. Patryk, który kuchnią za bardzo się nie interesuje, zjadł pizzę, natomiast ja skusiłam się na kiełbaski po kosowsku. Pycha!
Czwarty dzień naszej wycieczki zaczęliśmy od rozejrzenia się trochę po okolicy w której nocowaliśmy. Okolica na pierwszy rzut oka wydawać się mogła nieco nieprzyjazna – wąskie uliczki, obdarte bloki, starsi ludzie patrzący spode łba... Nic bardziej mylnego, bowiem podczas pobytu tam spotykaliśmy się tylko z przyjaźnie nastawionymi osobami. Mimo naszych obaw nie napotkaliśmy żadnej nieprzyjemnej sytuacji, nawet późnym wieczorem czuliśmy się tam stosunkowo bezpiecznie. Podobno jednak w pewne dzielnice Tirany nie warto się zapuszczać...
Z centrum handlowego położonego tuż przy popularnym deptaku Toptani udało mi się zrobić zdjęcie okolicy, z widocznym po prawej wielkim meczetem, który budowany aktualnie jest we współpracy z Turcją i ma być największą świątynią tego typu na Bałkanach. Tirana ma również ponoć piękny meczet Ethema Beja, do którego niestety nie udało nam się wejść z racji trwających w nim renowacji. Kawałek dalej mieści się grobowiec Kapllana Pashy, jedna z niewielu pozostałych w mieście osmańskich budowli z dziewiętnastego wieku.
Nadeszła pora aby zapuścić się nieco dalej. Ruszyliśmy na poszukiwania komunikacji miejskiej - lokalizacja przystanków w Tiranie określana jest raczej na zasadzie „kawałek za ulicą X, niedaleko Y”, precyzja w tej kwestii nie jest chyba mocną stroną albańczyków :) Autobusy nie posiadają ustalonych rozkładów – zaczynają kursowanie o danej godzinie i jeżdżą np. z częstotliwością 15 minut. Oczywiście z racji wszechobecnych korków opóźnienia są ogromne, na przystanek idzie się więc z nadzieją na to, że w końcu przyjedzie. A może i nie przyjedzie...
Co ciekawe, większość samochodów w Tiranie kursuje nowa. Patryk znalazł w internecie informację, że nie można tam kupować aut starszych niż 15 lat, co wiele tłumaczy. Mimo to tu i ówdzie dało się dostrzec starsze modele, choć były to głównie samochody na czarnogórskich tablicach.
Kiedy w końcu znaleźliśmy nasz autobus zdziwiło nas, że bilety sprzedawane są w autobusie przez specjalnie zatrudnioną do tego osobę, nie z automatu ani przez kierowcę. Bilet jednorazowy kosztuje 40 leke, niezależnie ile przystanków jedziesz i w jaką stronę. Pojechaliśmy w stronę przystanku Teleferiku, aby koleją gondolową wjechać na mieszczącą się tuż przy Tiranie górę Dajti.
Z autobusu mogliśmy przyjrzeć się trochę miastu, które po raz kolejny zaskoczyło nas wszechobecnymi korkami, ogromną ilością betonowych budynków i – niestety – stertami śmieci. Często też widać było bezpańskie psy szukające jedzenia...
Po dotarciu na przystanek nie bardzo wiedzieliśmy jak dostać się do stacji kolejki, ale sympatyczna pani poprowadziła nas w odpowiednie miejsce, gestykulując intensywnie. Niestety nie zrozumieliśmy ani słowa z tego co do nas mówiła, ale miło, że chciała nam pomóc. Nie była to zresztą jedyna taka sytuacja – kilkukrotnie spotkaliśmy się z ludźmi chętnie pomagającymi turystom. Wbrew temu co wyczytałam w internecie, nie oczekiwali nawet pieniędzy ;)
Wjechanie kolejką na górę Dajti zajmuje około 20 minut i zdecydowanie jest warte podjechania tam. Z wagoniku można przyjrzeć się miastu, jak i popatrzeć na malownicze góry w oddali. Na szczycie Dajti mieści się hotel z restauracją i kawiarnia, w której za stosunkowo niską cenę można zjeść i się napić :) Skusiliśmy się na zimne napoje i chwilę na hamaku (hamaki i leżaki dostępne są tam bezpłatnie). Jest też pole do mini-golfa i lunety dla chętnych. Bardziej odważni mogą skusić się na wyprawę po pobliskich lasach i pospacerować po górze, niestety większość „tras turystycznych” jest w fatalnym stanie – bardzo zarośnięta, praktycznie niewidoczna i zaśmiecona.
Ciekawostką był mieszczący się kawałek za nowoczesnym hotelem budynek – wydawał się być opuszczony, po przyjrzeniu się zauważyliśmy jednak że chyba ktoś tam mieszka. W jednym z okien widać było wannę (!), jakieś ubrania, kawałek dalej stał zaparkowany samochód a obok niego duży i hałaśliwy pies. Nie mamy pojęcia czy mieszkają tam jacyś squattersi, czy jest to jakaś mroczniejsza historia – nie zapuściliśmy się bliżej ;) Ponoć miał to być kiedyś hotel wakacyjny dla pionierów ruchu komunistycznego w Albanii, ale budowę przerwał upadek systemu.
Po drodze w dół Patryk zauważył w gąszczu jeden z opuszczonych bunkrów.
Po zjechaniu z góry Dajti postanowiliśmy wybrać się do polecanego w internecie nowoczesnego muzeum Bunk'Art, urządzonego w jednym z wybudowanych z nakazu Hodży systemie tuneli. Po fakcie stwierdzam że był to najbardziej przerażający, smutny i prowadzący do wielu refleksji etap naszej podróży. Jedyne zdjęcie, jakie zrobiliśmy, to tunelu prowadzącego do muzeum – wewnątrz zdjęć robić nie wolno, zresztą sama chyba nie chciałabym ich robić. Wystawy zaaranżowane były świetnie i opisane były bardzo dokładnie, również po angielsku (choć czasem z błędami), jeśli ktoś jest jednak bardzo wrażliwą osobą może poczuć się w muzeum nieprzyjemnie – taka jednak jest prawda o historii dyktatury w tym przyjaznym kraju.
Kiedy przyjechaliśmy do Albanii nie wiedzieliśmy na jej temat nic, natomiast z Bunk'Artu wyszliśmy z zupełnie nową, przytłaczającą wiedzą na temat reżimu komunistycznego. Choć bunkry nie zostały nigdy użyte zgodnie z ich przeznaczeniem, pozostają one jednak symbolem terroru, jak również swego rodzaju upamiętnieniem ofiar hodżyzmu. Zdjęcia niesłusznie skazanych więźniów, relacje osób zamkniętych w obozach pracy przypominających radzieckie gułagi, przedstawienie procesów, którym zostawali poddawani oskarżeni – zdecydowanie nie są to wystawy na słabe nerwy. Z drugiej strony ja dałam jakoś radę, choć wyszłam z Bunk'Artu w bardzo ponurym nastroju. Albania za czasów Hodży była właściwie dokładnie tym samym, czym teraz jest Korea Północna – i wcale nie żartuję. Zabronione było nawet posiadanie „nieprawidłowych” wąsów, a chociażby otrzymanie pocztówki z zagranicy mogło wiązać się z brutalnym aresztem i osadzeniem w więzieniu. Straszna rzecz, ale świat musi wiedzieć o takich sprawach.
Po zjechaniu z powrotem do centrum miasta zaszliśmy do jadłodajni Natyr – nie mogę znaleźć jej w internecie, ale była to nieduża rodzinna knajpka. Za dwie porcje zupy fasolowej (czorby) z chlebem i napoje zapłaciliśmy naprawdę niedużo, coś koło 20 zł. Wjechanie na górę Dajti, trochę relaksu tam, a potem wizyta w Bunk'Arcie zajęły nam cały dzień, pokręciliśmy się więc trochę po mieście celem pooglądania betonowych potworków (po raz kolejny Patryk nie był zawiedziony) i wróciliśmy do noclegu. Wracając zahaczyliśmy znów o deptak i o Most Garbarzy – pozostałość osiemnastowiecznej trasy handlowej idącej przez Tiranę na wschód.
Rano powitało nas śniadanie w postaci byrka (nadziewanego placka z ciasta filo) i herbaty. Wiedziałam przed podróżą, że albańczycy nie piją zbytnio klasycznej czarnej herbaty, a raczej ziołowe napary – smak tego, co dostaliśmy do śniadania mnie jednak zaskoczył. Całkowicie pozytywnie, oczywiście :)
Dzień zaczęliśmy od wizyty w Narodowym Muzeum Historycznym – zdecydowanie wartym odwiedzenia, co zresztą poleciliśmy napotkanym przy wyjściu rodakom ;). Na zdjęciach kilka eksponatów, w tym częściowo zachowana „piękność z Durres” - starożytna mozaika, mogąca mieć nawet dwa tysiące lat oraz imponujący ikonostas z prawosławnej części muzeum. Muzeum rozpoczyna się wystawami dotyczącymi starożytności a kończy upadkiem komunizmu – niestety im dalej, tym mniej opisów i informacji po angielsku. Nowsze wystawy nie miały ich niestety w ogóle. A szkoda!
Po muzeum skoczyliśmy na szybkiego kebaba, podawanego tutaj w zwiniętej rulon picie (trochę jak nasze rollo) i frytkami. Bardzo smaczne i tanie (ok. 8 zł)
Po jedzeniu przespacerowaliśmy się do Domu Liści, kolejnego muzeum poświęconego niejako reżimowi komunistycznemu. Dom Liści to miejsce poświęcone Sigurimi, czyli tajnej policji istniejącej w Albanii podczas dyktatury Hodży. Cena wejścia niestety droga w stosunku do ilości wystaw i eksponatów, ale entuzjastom historii okresu komunistycznego polecam. Muzeum skupia się głównie na technikach szpiegowskich, podsłuchach i podstępach stosowanych przez tajną policję – wiele bardzo przypomina NRDowskie Stasi, ale chyba każdy komunistyczny kraj miał tego typu komórkę.
Jedna z ciekawostek w muzeum to informacja o tym, że kiedyś przypadkowo funkcjonariusze Sigurimi otworzyli i przeczytali list samego Envera Hodży, za co gorąco musieli potem przepraszać – co stało się z funkcjonariuszami później? Możemy tylko zgadywać...
Po wyjściu udaliśmy się z powrotem pod Piramidę, zobaczyć ją w lepszym świetle, oraz w stronę „Chmury” - instalacji artystycznej zrealizowanej w ramach współpracy z Japonią, która niespecjalnie nas ujęła.
Wieczorem podjęliśmy decyzję o udaniu się do drugiego muzeum Bunk'Art, położonego niedaleko placu Skanderbega. Tam również nie można było robić zdjęć, a wystawa zagłębiała się jeszcze bardziej w system hodżystowskich obozów pracy, podsłuchiwania obywateli i kontrolowania najdrobniejszych detali życia. Po raz kolejny – wystawa smutna, ale warto zobaczyć, aby zrozumieć. Dużo łatwiej po zapoznaniu się z Bunk'Artami i muzeum historycznym było zrozumieć dlaczego Albania jest wciąż trochę „do tyłu” - ciężko, aby nie była, skoro do lat 90 pozostawała w niemal całkowitej izolacji od świata. Podręczniki historii wiele mówią o ZSRR, o NRD... Wzmianek o Albanii tamtego okresu nie ma natomiast wcale, mimo że kraj wycierpiał naprawdę wiele.
Ostatniego dnia w Tiranie wybraliśmy się do muzeum archeologicznego, które było właściwie dwoma salami na krzyż, ale za to z dużą ilością starożytnych przedmiotów – głównie niestety w częściach. Niesamowicie zaskoczył mnie realizm rzeźb – ciężko było mi uwierzyć, że mają ponad półtora tysiąca lat.
Kawałek od muzeum, za placem Matki Teresy stoi niesamowicie kiczowaty obiekt - jest to betonowy wieżowiec obudowany greckimi kolumnami. Coś niezwykłego :D
Po muzeum zostało nam niewiele czasu do odjazdu autokaru do Strugi, przeszliśmy się więc na spacer do Grand Parku – bardzo estetycznego zielonego obszaru w mieście, z imponującym sztucznym jeziorem. Miła odmiana od betonowej powodzi w centrum. Kupiłam sobie też kilka pamiątek, w tym albańską herbatę górską czaj mali.
Popołudniu udaliśmy się na dworzec autobusowy (a właściwie to bardziej kilka zaniedbanych miejsc postojowych za zniszczoną halą sportową) skąd ruszyliśmy w podróż. Po drodze przejeżdżaliśmy przez Durres, które zaskoczyło nas niestety niezbyt pozytywnie – wszędzie śmieci, głodne psy, a przy przystanku rozstawione „chatki” z blachy i kocy. Udało nam się za to załapać na krótki widoczek na albańskie morze :) Z autokaru mieliśmy później naprawdę ładne widoki, ale niestety trafiliśmy tam na bardzo natrętnego, pijanego Brytyjczyka, który nie dawał nam spokoju przez całą drogę do Strugi. Padło rzecz jasna pytanie o Lecha Wałęsę i kilka uwag na temat polskich imigrantów, przez których, cytuję „London is finished”.
Podczas jazdy autokarem, przystanków i kontroli granicznej również spotykaliśmy się z pozytywnym nastawieniem ludzi. Odnieśliśmy wrażenie że do turystów nastawieni są raczej pozytywnie. Zdziwiło nas jednak to, że podczas kontroli granicznej zostaliśmy potraktowani lepiej niż inni. Nikt nie grzebał niepotrzebnie w naszych torbach, nie kazali nic rozpakowywać, wszystko w porządku, bez czepiania się – nawet nieco zataczającego się już Brytyjczyka. Pech spotkał niestety kilku Macedończyków – chłopaka, który informował nas po angielsku co mówi kierowca busa, zatrzymali niestety na granicy. Autokar odjechał bez niego i zdani byliśmy już tylko na siebie i łamany angielski reszty podróżujących.
Dalszy ciąg relacji wrzucę osobno - inaczej się nie pomieszczę :D
Część druga pod adresem:
https://achm.fly4free.pl/blog/4192/4-kraje-14-dni-bagaz-podreczny-czesc-2/